Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie.

 J 11, 25

 

Dnia 15 maja 2023 roku, ok. godz. 17:40 odeszła do Pana

ŚP. SIOSTRA M. Goretti

od Mistycznego Ciała Jezusa Chrystusa

Maria Podoska

w 91. roku życia, 67. roku powołania, 64. roku profesji zakonnej

Msza święta z egzekwiami przy ciele Zmarłej sprawowana będzie w kaplicy Matki Bożej Anielskiej w Laskach w czwartek, 18 maja br., o godz. 14:00. Msza święta pogrzebowa z odprowadzeniem prochów na cmentarz – w sobotę, 20 maja, o godz. 14:00 także w kaplicy w Laskach.

 

PANIE, PRZYJMIJ JĄ DO SWOJEJ ŚWIATŁOŚCI.

 

Siostry […] przez całe życie oddają cześć Bogu, aby Go kochać i wielbić kiedyś w niewypowiedzianym szczęściu.                                                                                        

                                                                                                                                                                                  bł. Matka Elżbieta Czacka

 

Siostra Goretti – Maria Stanisława Podoska pochodziła z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Przyszła na świat 8 czerwca 1932 roku w Dubnie na Wołyniu jako drugie i najmłodsze dziecko Anny z Hołubeckich i Władysława Podoskiego. 26 czerwca tego roku została ochrzczona w parafii wojskowej znajdującej się na terenie koszar (na Surmiczach, przedmieściu Dubna).

Ojciec był kapitanem polskiego wojska. Pochodził z Równego na Podkarpaciu. Po maturze wstąpił do oddziału Związku Strzeleckiego. Przeszedł podstawowe szkolenie wojskowe pod kierunkiem Józefa Piłsudskiego. W 1915 roku walczył w armii austriackiej we Włoszech i Francji. Po I wojnie światowej został wcielony do Armii Polskiej gen. Józefa Hallera, z którą wrócił do kraju. Wkrótce walczył znowu w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Po jej zakończeniu trafił wraz ze swoim pułkiem właśnie do Dubna, gdzie stacjonował przez cały okres międzywojenny i gdzie poznał przyszłą żonę. Pochodziła z tej miejscowości i pracowała w Sztabie Dywizji. Rodzice pobrali się w 1924 roku, zamieszkali na terenie koszar. Cztery lata później przyszła na świat najstarsza córka Lucyna, zwana w rodzinie Inką.

W koszarach, gdzie było sporo dzieci, beztrosko upływało dzieciństwo Marysi. To miejsce nazwała szczęśliwym „krajem lat dziecinnych”. Tu się bawiła, zawierała pierwsze dziecięce przyjaźnie, tu uczęszczała do przedszkola zwanego freblówką i rozpoczęła edukację w pierwszej klasie szkoły powszechnej.

„Do siódmego roku życia moim domem i moim Krajem były koszary. Tu przeżywaliśmy razem z wojskiem wszystkie uroczystości kościelne i wojskowe […]. Chętnie też bawiliśmy się w wojsko”.

Była dzieckiem żywym, inteligentnym. Jeszcze przed rozpoczęciem nauki szkolnej, umiała czytać i pisać. Chętnie czytała książki. Lubiła słuchać opowieści, które często pobudzały ją do płaczu.

„Choć na ogół byłam dzieckiem pogodnym, bardzo łatwo rozrzewniałam się. Płakałam cichutko, ale rzęsiście. Wylewałam potoki łez. Mój Tata nazywał mnie Maria śloza i podstawiał popielniczkę, udając, że zbiera te łzy spływające po policzkach. Moja skłonność do płaczu zachęcała moją siostrę do kilkakrotnego czytania tych samych opowiadań i za każdym razem potrafiłam płakać w tym samym miejscu”.

Ta wrażliwości i skłonność do łez charakteryzowała siostrę do końca życia. Wzruszała się w czasie uroczystości zakonnych i podczas wspólnej lektury, poruszały ją historie życia współsióstr.

Gdy miała 8 lat, szczęście rodzinne, beztroskie dzieciństwo i cały znany jej świat się skończył, przerwany przez wybuch II wojny światowej 1 września 1939 roku. Najpierw agresja niemiecka na Polskę, a w konsekwencji: mobilizacja taty, naloty i bombardowania. Domy na terenie koszar były narażone na szczególne niebezpieczeństwo, rodziny więc chroniły się u znajomych na oddalonym osiedlu: wychodziły o 4 rano biorąc ze sobą nieco żywności i wracały do domu wieczorem. 17 września Polskę zaatakowała armia sowiecka. Tysiące polskich wojskowych, w tym kapitan Podoski, zostało wziętych do niewoli i niedługo straciło życie w łagrach na terenie ZSRR. Koszary zostały zajęte przez „wyzwoleńczą Armię Czerwoną”. Rodziny musiały opuścić swoje dotychczasowe domy. Mamę z córkami przyjęła jej rodzina mieszkająca na przedmieściu Dubna. Wkrótce zaczęły się aresztowania i wywózki na wschód.

„Pierwszy wielki transport był 10 lutego 1940 r. Moja Mama przeczuwała, że ten sam los może spotkać rodziny jeńców. Do uszytego przez siebie worka (z kocyka w kratkę), wkładała to, co uważała, że może się przydać, m.in. bieliznę i ubrania Tatusia. Suszyła suchary, starała się zgromadzić trochę żywności. Wieczorami, przy świetle lampy naftowej Mamusia czytała nam książki. Starała się wytworzyć atmosferę względnej normalności. Była bardzo opanowana, ale zauważyłyśmy, że nagle czarne włosy Mamy wyraźnie zmieniły kolor”.

Po dwóch miesiącach życia w ciągłej niepewności, w nocy 12/13 kwietnia 1940 roku Anna Podoska i córki zostały wyrzucone z domu. Zapakowano je do wypełnionej ludźmi ciężarówki, którą dotarły na dworzec. Dopiero po 1990 roku, kiedy władze ZSRR przekazały Polsce część dokumentów dotyczących zbrodni w Katyniu, s. Goretti dowiedziała się, że w tym samym czasie, kiedy je wywożono, zamordowany był jej ojciec. Był w obozie jenieckim w Kozielsku, zginął w Katyniu.

Dla żony i córek rozpoczęła się długa, mordercza tułaczka. Ten okres ich życia obfitował w niezwykłe, czasem wręcz dramatyczne wydarzenia, które wycisnęły swój znak i ukształtowały bogatą osobowość siostry. Wspomnienia z czasu wojennej tułaczki zostały bardzo żywe w jej pamięci, choć miała zaledwie 8 lat. Spisała to, co sama zapamiętała i wplotła opowieści starszej siostry, a także zapiski mamy czy innych osób, które przeszły ten szlak. To niezwykła historia poświęcenia, odwagi i codziennego bohaterstwa kobiet i dzieci w sytuacji ciągłego zagrożenia życia, skrajnej nędzy i ciągłej niepewności jutra. Siostra Goretti często wracała do tamtych przeżyć, a podzieliła się nimi z całą wspólnotą zgromadzenia podczas jubileuszu profesji zakonnej w 2009 roku. Dokończyła opowieść w roku następnym, bo jednego wieczoru było za mało czasu. Potem jeszcze uzupełniała i poprawiała tekst, by zachowała się jak najpełniejsza historia. Teraz, po śmierci siostry, jest ona bezcenna i warto do niej wrócić.

Po wysiedleniu z domu w środku nocy, dopiero wieczorem tego dnia odjechały ze stacji w Dubnie w zaplombowanych wagonach. W ciągu dwutygodniowej podróży pociąg zatrzymywał się przeważnie w nocy i przynoszono do wagonu gorącą wodę. Zaledwie 2-3 razy otrzymały zupę. Po przekroczeniu Uralu wagony zostały odplombowane i pozwolono z nich wychodzić, głównie po wodę. Woda była na wagę złota – w tej podróży towarzyszyło im nieustanne pragnienie.

Pod koniec kwietnia z transportem dotarły do Północnego Kazachstanu. Z końcowej stacji przewiezione ciężarówkami i wysadzone na stepie, miały sobie szukać mieszkania. Mama zanotowała:

Wieś okropna, rozrzucone domy daleko od siebie. Wieczór, śnieg z deszczem, wichura, wokoło step i step… Straszno, mieszkań nie ma, wieś zamieszkana przez Koreańczyków, z trudem możemy się porozumieć, …błagam o przytułek, dzieci małe, rozpacz! Wreszcie dostaję malutki pokoik, gdzie nas mieszka 10 osób.

Po tygodniu zamieszkały w innym „domu”, którym był chlewik bez podłogi i sprzętów.

„Mamusia płaciła za to «mieszkanie» 20 rubli miesięcznie. Gospodarze obiecywali poprawić warunki mieszkaniowe, ale nie doszło do tego. Natomiast w ciągu kilku miesięcy dokładnie nas okradli z tych niewielu rzeczy, które udało się przywieźć, a tu służyły jako środek płatniczy za żywność. Za pieniądze niewiele można było kupić, ale trzeba było je mieć, żeby płacić za mieszkanie, mleko i jaja”.

Mama podjęła pracę w kołchozie, a dziewczynki z czasem zaczęły uczęszczać do szkoły razem z dziećmi koreańskimi. Nauczycielami byli Koreańczycy. Nauka odbywała się w języku rosyjskim, obcym zarówno dla nauczycieli, jak i dla uczniów obu narodowości. Edukacja nie trwała długo. Przerwało ją nadejście zimy. Latem w Kazachstanie temperatura przekraczała nawet plus 50 stopni Celsjusza. Zimą natomiast mróz dochodził do 50 stopni, wiały silne wiatry, a śnieg sięgał dachu.

„W nocy w pokoju woda zamarzała. […] Bardzo marzłyśmy. Nasze mamy, po pracy w śniegu, wracały przemoczone. Nie było gdzie suszyć ubrań. […] Myłyśmy się bardzo rzadko. Były dni, w których nie mogłyśmy się nawet uczesać, bo palce były tak zgrabiałe, że trudno było utrzymać grzebień, nie mówiąc już o pleceniu warkoczy! O praniu w ogóle nie można było marzyć. Wodę brało się ze śniegu, który nie chciał się topić. […] Leżąc w ciemnościach, na pryczach, modliłyśmy się wspólnie, śpiewałyśmy pieśni religijne i inne, które sobie przypominałyśmy”.

Za opał służyły snopki łozy lub piołunu (z trudem zdobywane w jesieni, przywożone z daleka za pieniądze) oraz tzw. kiziaki – krowie «placki» zbierane na stepie. Dzieci jesienią łapały też na stepie ogromne kuliste krzaki zwane perykatipole, wyrwane z korzeniami i pędzone wiatrem, które paliły się jak chrust. W warunkach skrajnego ubóstwa, niedożywienia i braku higieny szerzyły się różne choroby.

„W ciągu lata, jesieni i nawet w początkach zimy, Mamusia, razem z innymi paniami, wyprawiały się po żywność do lepiej zagospodarowanych wsi, oddalonych o kilka, a nawet kilkanaście kilometrów. Zakupioną żywność, przeważnie w drodze wymiany za odzież, rzadko za pieniądze, dźwigały w workach, na plecach.

[…] Myśmy przeżyły te miesiące zesłania i tę straszną zimę, dzięki paczkom żywnościowym i odzieżowym, przysyłanym przez braterstwo Mamusi z Równego. Niektóre nasze rzeczy pozostawione w Dubnie były przewożone do Równego i wysyłane do nas, a Mamusia wymieniała je na żywność. Część sprzedano i wujek przesyłał pieniądze. W Polsce, pod okupacją sowiecką, też było ludziom bardzo ciężko. Tym większa zasługa Bliskich, którzy nam tak ofiarnie pomagali. Mamusia wciąż martwiła się o to, czy i kiedy będzie się mogła im odwdzięczyć za uratowanie nam życia”.

Po ataku hitlerowskim na Związek Sowiecki, w sierpniu 1941 roku do wysiedlonych dotarła wiadomość o amnestii dla polskich więźniów i zesłańców. Były wolne, ale nie mogły z tej wolności skorzystać, bo nie miały szansy wydostania się z Kazachstanu na własną rękę. Anna Podoska wraz z innymi kobietami zgodziła się na zaproponowaną pracę przy budowie linii kolejowej, byle tylko wyjechać z kołchozu, w którym następnej zimy nie udałoby się im przeżyć. Samochodami ciężarowymi przez Pietropawłowsk, stolicę północnego Kazachstanu, dotarły do Kartał, nowego miejsca postoju, gdzie mieszkały w wagonach towarowych.

„Po dwóch miesiącach pracy ponad siły wynędzniałych kobiet, podjęto starania o wyjazd na południe, gdzie zaczęły się formować oddziały wojska polskiego i dokąd ściągała ludność polska z różnych miejsc zesłania. Dalsza praca na torach stała się niemożliwa przy blisko 40-stopniowym mrozie”.

Dzięki interwencji dowództwa jednostek wojska polskiego u władz sowieckich, kolejnym etapem wojennej tułaczki była niewielka wieś w Uzbekistanie. Dotarły tam po miesiącu podróży pociągiem. Na szczęście było tam ciepło, bo znowu musiały mieszkać w lepiankach. Mama pracowała ponad siły w kołchozie przy karczowaniu krzaków pod uprawę bawełny. Brakowało pożywienia i wody. W tych strasznych warunkach i zagrożeniu życia i zdrowia, s. Goretti zapamiętała zabawny fakt:

„W tym kołchozie nauczyłam się «języka osłów». Nieraz ryczałam tak przeraźliwie, ukryta za węgłem domu, że małe oślątka przybiegały i stawały zawiedzione, że to nie ich mama! (Po latach chwaliłam się moim uczniom w Laskach, że na Uzbekistanie «studiowałam asinologię». Niektórzy z dawnych uczniów pamiętają o tym do dziś)”.

Po kolejnej interwencji władz wojskowych, w lutym 1942 roku zostały przeniesione do oddalonego o 35 kilometrów Huzaru.

„W sztabie, na podstawie legitymacji wojskowych, zostałyśmy zarejestrowane jako rodziny wojskowe. Otrzymywałyśmy żywność. Mamusia chodziła do Huzaru po zupę i prowiant. Czasem trzeba było stać w długich kolejkach. Ale było nam znacznie lżej, bo opiekowało się nami wojsko”.

Zostały tam półtora miesiąca. Okazało się, że jako rodziny wojskowe mogą wraz z Armią gen. Władysława Andersa już pierwszym transportem opuścić teren Związku Sowieckiego. Na początku kwietnia 1942 roku dotarły do Teheranu. Tam Marysia przygotowywała się do I Komunii świętej, którą przyjęła 15 sierpnia.

„To był mój najpiękniejszy Prezent Imieninowy, – zapisała we wspomnieniach – chociaż wtedy nie zdawałam sobie w pełni sprawy z tego, że to nie ja zaprosiłam Gościa na swoje imieniny, ale On mnie zaprosił do Siebie na Ucztę”.

W Teheranie po raz pierwszy od wyjazdu z domu zostały rozdzielone. Gdy wyniszczona trudami Mama zachorowała na tyfus i przez trzy tygodnie w bardzo ciężkim stanie leżała w szpitalu, każda z córek przebywała w innym miejscu i prawie cudem się ponownie odnalazły.

„Nie chciałyśmy przeżywać po raz kolejny dramatu rozstania, dlatego, gdy stanęła przed nami perspektywa wyjazdu z sierocińcem do Australii, gdzie mogłybyśmy zostać przydzielone do różnych grup wiekowych, a Mamusia jako wychowawczyni, do jeszcze innej, wybrałyśmy trudniejszą alternatywę, tymczasowego osiedlenia się w obozie dla uchodźców w Afryce”.

W sierpniu wyruszyły z Iranu w dalszą drogę – najpierw pociągiem, potem statkiem, przez Indie Zachodnie (obecnie Pakistan, gdzie spędziły niecały miesiąc w porcie w Karachi) – aż w końcu września 1942 roku dotarły do Afryki.

Ich celem było największe polskie osiedle znajdujące się w Tengeru w Tanganice, niedaleko granicy z Kenią. Tam, u podnóża wygasłego wulkanu Meru, z widokiem na ośnieżony szczyt Kilimandżaro, znalazły dom na kolejne sześć lat. Otoczenie było egzotyczne i piękne. W obozie dbano nie tylko o edukację, ale też duchowy i kulturalny rozwój dzieci. Uroczyście obchodzono święta zarówno religijne, jak i narodowe. Tam Maria ukończyła szkołę powszechną i dwie klasy gimnazjum. Po strasznych przeżyciach ostatnich lat, choć wciąż były na obczyźnie, niepewne losów rodziny i ojczyzny, mogły ten okres życia nazwać szczęśliwym. To właśnie tam Maria po raz pierwszy odczuła pragnienie oddania swego życia na służbę Bogu.

„Religijne wychowanie […], spotkane tam osoby, które wprowadziły mnie w życie sakramentalne, w życie modlitwy, umacniały we mnie świadomość, że Bóg jest Kimś, kto powołał mnie do życia, ochraniał, uratował od tylu grożących niebezpieczeństw, że Jemu należy się moja wdzięczność i oddanie się do dyspozycji. […] Prawda katechizmowa, że Bóg stworzył człowieka, aby Go poznawał, cześć Mu oddawał, Jemu wiernie służył i przez to osiągnął życie wieczne, zapadła mi w serce. […] Nie wiedziałam, w jaki sposób i w jakiej formie, ale chciałam służyć Panu Bogu. To bliżej nieokreślone pragnienie co jakiś czas, w różnych okolicznościach jakby zanikało, a potem znowu powracało”.

Gdy od 1947 roku zaczęła się stopniowa likwidacja polskich osiedli w Afryce, Mama zdecydowała, że wróci z córkami do Polski, choć w kraju pod rządami komunistycznymi nie było dobrych perspektyw dla wracających z wygnania. W drogę powrotną wyruszyły na początku czerwca 1948 roku. Podróżowały znowu po lądzie, morzach i oceanach.

„W Genui przesiadaliśmy się do pociągu… polskiego! Obie z siostrą czytałyśmy w kółko polskie wyrazy na wagonach: nośność, ciężar, itp. Wyrazów z takimi znakami diakrytycznymi nie widziałyśmy od lat”.

Po kilku miesiącach znalazły się na powrót w ojczyźnie. Był to jednak kraj inny od tego, który znały:

„Przyjęcie na polskiej ziemi nie było zbyt miłe. Kontrola celna przypominała nam przeżywane już rewizje. Zabrano nam wszystkie gazety, nawet porwane i pogniecione, którymi były pozawijane garnuszki czy buty. Widocznie bano się wrogiej propagandy!”

Przez jakiś czas rodzina zatrzymała się w Karpaczu. Tam Maria kontynuowała edukację w liceum. Trudno jej było odnaleźć się w komunistycznej rzeczywistości czynów społecznych i przodowników pracy, a także zaakceptować „inną” historię Polski, w której gen. Anders był nazywany zdrajcą. Gdy w klasie podjęła próbę sprostowania, otrzymała po lekcjach dyskretną wskazówkę, by więcej publicznie nie mówiła „o takich rzeczach”. Wspominała:

„Trudno mi było pojąć, o czym, gdzie i kiedy można i należy mówić, a jak nie wolno nawet myśleć. Wielką trudność sprawiało mi zapamiętanie twarzy i nazwisk przywódców politycznych i partyjnych Polski Ludowej i państw zaprzyjaźnionych. […] Na maturze okazało się, że – o wstydzie! – nie znam nowych granic państw Europy, ani nawet przebiegu granic PRL-u. Wielu rzeczy nie zdążyłam «nadrobić» w ciągu trzech lat”.

Maturę zdała w 1951 roku. Pragnęła podjąć studia na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. Jednak ze względu na „niewłaściwe” pochodzenie społeczne nie została nawet dopuszczona do egzaminów. Studiowała więc i zdobyła dyplom magisterski z filologii angielskiej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

Mówiąc o swoim powołaniu, s. Goretti wspominała:

„… mniej więcej w połowie studiów zaczęłam sobie uświadamiać, może pod wpływem rekolekcji czy lektury, nie pamiętam, że życie jest krótkie, jest tylko jedno, że jest darem Bożym, którego nie można zmarnować. Znając trochę siebie, miałam podstawy, by się tego obawiać. Znów powróciła myśl o życiu zakonnym jako o sposobie oddania się w pewne ręce, do dyspozycji Boga, który nie zawiedzie”.

Studia na katolickiej uczelni dawały poniekąd „przegląd” zgromadzeń w Polsce, ale wciąż pozostało w niej pytanie: „jak to zrobić, żeby się dowiedzieć, czy to jest rzeczywiście powołanie i skąd wiadomo, do jakiego zgromadzenia?”. Spowiednik podsunął jej metodę „kwerendy” w przedwojennych numerach „Posłańca Serca Jezusowego”. W ten sposób wybrała zgromadzenie zgodnie z własnymi preferencjami i zamiłowaniami (misyjne, franciszkańskie, maryjne). Jednak w bezpośrednim kontakcie okazało się, że nie było to właściwe dla niej miejsce. Od jednego z profesorów oraz od niewidomej koleżanki z filologii klasycznej usłyszała o Laskach. Po różnych perypetiach znalazła się tam po raz pierwszy w 1954 roku. Urzekły ją od pierwszej chwili.

Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku podjęła pracę nauczycielki języka angielskiego i gimnastyki w Gimnazjum w Szymonowie. Stamtąd dojeżdżała do Lasek: pomagała trochę w porządkach w internatach, a głównie s. Emmanueli Jezierskiej w pracy z głuchoniewidomą Krystyną Hryszkiewicz. Od sierpnia 1956 roku przeniosła się do Lasek i zatrudniła jako świecka pracownica. Prowadziła kółko języka angielskiego dla chętnych i gimnastykę z dziewczynkami ze szkoły zawodowej. Wspominała, że nie odnosiła na tym polu zbytnich sukcesów. Nie znała pracy z osobami niewidomymi i nie miała żadnego przygotowania. Później pomagała w „przedszkolu eksperymentalnym”.

Wiosną 1957 roku, po decydującej rozmowie z Ojcem Tadeuszem Fedorowiczem i za jego zachętą, zdecydowała się na „skok w przepaść” … i wstąpiła do zgromadzenia.


Do postulatu została przyjęta 21 marca 1957 roku. Nowicjat rozpoczęła 14 sierpnia 1958 roku. W następnym roku 18 sierpnia złożyła pierwsze śluby, a 15 sierpnia 1965 roku – profesję wieczystą.


Po pierwszej profesji służyła niewidomym mieszkankom II piętra na Piwnej i jednocześnie uczyła się w czteroletnim Studium Muzyczno-Liturgicznym w Aninie. Po ślubach wieczystych brała udział w rocznym Studium dla Mistrzyń Junioratów zorganizowanym przez Wydział Spraw Zakonnych. Od 1975 roku była w Laskach. Należała do Domu św. Franciszka, a pracowała w wielu różnych działach: pomagała w bibliotece brajlowskiej, dyktowała książki niewidomym kopistkom, uczyła w szkole języka angielskiego, jakiś czas była wychowawczynią w internacie dziewcząt. Siostra Goretti często żartowała z siebie, że w zgromadzeniu była „wieczystą” przełożoną. Gdy się spojrzy na kalendarz jej życia „uzbiera się” 27 lat posługi przełożeńskiej w różnych wspólnotach: w Klasztorze MB. Pocieszenia (1966-1975; 1983-1986), Domu św. Franciszka (1977-1980), Domu MB. Jasnogórskiej (1980-1983), i w latach 1986-1995 w Capodacqua k. Asyżu – pierwszej zagranicznej wspólnocie zgromadzenia.

W Capodacqua oprócz innych prac przy parafii, podejmowała dyżury nocne w Istituto Serafico w Asyżu. W ostatnim roku pobytu uzyskała prawo jazdy. Przyznawała, że nie była dobrym kierowcą, a do historii przeszła jej barwna, z ogromnym humorem snuta opowieści o tym, jak to wyjeżdżając z parkingu, nagle przeleciała swoim fiacikiem – na oczach polskiej pielgrzymki autokarowej – ponad żywopłotem i wylądowała na pobliskich stojakach na rowery. I o tym, jak później ofiarnie przez tychże pielgrzymów, przy współpracy miejscowej policji, pojazd został jej dosłownie na rękach zniesiony, by mogła wrócić do domu.

W ciągu swego życia zakonnego s. Goretti, podjęła wraz z s. Rafaelą Nałęcz dwie pionierskie podróże, które kładły podwaliny pod nasze domy misyjne – na początku lat 90. do Indii, a w 2001 na rekonesans do Republiki Południowej Afryki.

Kapituła w 1995 roku wybrała s. Goretti na przełożoną generalną. Po zakończeniu tej posługi od 2001 roku była przez 9 lat kierowniczką placówki oświatowej dla dzieci niewidomych w Rabce-Zdroju.

Ostatnie lata życia s. Goretti spędziła w Laskach. Początkowo należała do Domu św. Franciszka, a od 2014 roku do wspólnoty św. Rafała. Podejmowała różne proste prace w domu, a przez kilka lat ofiarnie wspierała coraz bardziej schorowaną s. Almę Skrzydlewską. Próbowała też porządkować swoje „osobiste archiwum” – korespondencję, zapiski, różne wycinki z prasy. Często dzieliła się, jakie to dla niej trudne, ile wyzwala silnych emocji, jak nie jest w stanie wyrzucić żadnego papierka, przez co ta praca staje się syzyfowa.

Siostra Goretti była zawsze pełna energii, zapału, zaangażowania w życie zgromadzenia, Dzieła, ojczyzny i świata. Wiernie pamiętała zawsze o imieninach sióstr, przesyłając choć kilka słów jako znak bliskości i modlitwy. Do końca była aktywna, nie poddawała się chorobie nowotworowej, która szybko wyniszczała jej organizm. O tym okresie życia siostry Goretti, s. Mieczysława, jej przełożona, napisała:

„Choroba nowotworowa u siostry została zdiagnozowana ponad rok przed śmiercią. Na operację było już za późno, także wiek siostry na to nie pozwalał. Podjęto jeszcze dwie serie naświetlań, ale one niewiele pomogły. Siostra traciła siły, ale do końca chodziła i chciała być we wszystkim samodzielna. Wiedziała, że choroba jest nieuleczalna. Do końca była otwarta na innych, utrzymywała kontakty z wieloma osobami. Opuchnięte nogi utrudniały chodzenie, ale nie chciała żadnych ulg i wiernie przychodziła do domowej kaplicy. Długo modliła się wieczorem. Nie skupiała się na chorobie, ale na trosce o innych.

Na tydzień przed śmiercią poprosiła o sakrament chorych. Udzielił go ks. Marek Gątarz pod koniec Mszy św. w naszej kaplicy. Siostra była bardzo wzruszona i przepraszała za swoje przewinienia wobec wspólnoty. Ostatni tydzień był już bardzo trudny, nasilały się różne dolegliwości. Rano w dniu śmierci siostra nie miała już siły, by być w kaplicy na Mszy świętej, ale słuchała przez głośnik razem z czuwającą przy niej siostrą, a później przyjęła Wiatyk, pokarm na drogę do wieczności.

Tego samego dnia umierała też s. Władysława, obie siostry jakby „ścigały się”, która pierwsza pójdzie do Pana. Siostrze Władysławie udało się pierwszej. Po eksportacji ciała s. Władysławy o 17:00, czuwałyśmy już tylko przy s. Goretti. Przyszedł też na chwilę do siostry ks. Andrzej Gałka.

Siostrze było coraz trudniej oddychać, więc miała podawany tlen. Zmarła, gdy w kaplicy Matki Bożej Anielskiej rozpoczęła się Msza święta wieczorna, w tym czasie na chwilę zaświeciło słońce. Pożegnałyśmy siostrę naszą modlitwą i obecnością, a śpiewając Magnificat dziękowałyśmy Bogu za jej ofiarne życie”.

Swoim świadectwem o śp. s. Goretti podzieliła się też s. Miriam:

„Przed laty, 15 maja żegnałyśmy odchodzącą do Pana Matkę Czacką, błogosławioną, 15 maja br. żegnałyśmy s. Goretti. Godzina 21:00, ostatnia pieśń przy otwartej trumnie to Apel Jasnogórski – do Matki Bożej. Tak! To siostra Goretti każdego dnia przychodziła wieczorem do domowej kaplicy i zaczynała go śpiewać – jeszcze trzy dni przed śmiercią, gdy już bardzo źle się czuła.

Ostatnio chodziła już o kuli, ale zawsze oglądała się (w prawo czy lewo) – może komuś coś pomóc, podprowadzić, podać, usłużyć, podnieść, podwieźć chodzik, przynieść – oczy i SERCE szeroko otwarte – bez rozgłosu.

Mieszkałyśmy na tym samym korytarzu: pukała do pokoju cicho, wchodziła przeważnie z troską o drugiego, z prośbą o modlitwę za tych, co cierpią lub giną na wojnie. Bardzo to przeżywała.

Z nami często dzieliła się tym, co ktoś jej podarował, nawet najmniejszą rzeczą (owoc, wafelki, paluszki) – nie chciała jeść sama.

Pragnę wspomnieć tu wielką troskę siostry – jeszcze sprzed lat, gdy była Matką Generalną, a ja z siostrami pracowałam w Charkowie w trudnych warunkach przy kościele i w szkole dla niewidomych. To była dla nas naprawdę pełna troski i dobroci Matka – prawdziwa, której wtedy bardzo potrzebowałyśmy i wiele siostrze-Matce zawdzięczamy, a przecież w Zgromadzeniu nie tylko byłyśmy my.

Dużo można by pisać, ale powiem tylko, że do ostatnich miesięcy, tygodni i dni wiele dobrego mogłam się uczyć od (mojej równolatki) s. Goretti – stającej przed Panem. Wiedziała, że zbliża się szybko koniec jej wędrówki i idzie na spotkanie Pana”.

***

Siostra Goretti wielokrotnie wyrażała pragnienie, by mogła być pochowana w grobie swojej Mamy, która ostatnie cztery lata życia spędziła w Laskach, tu zmarła w 1982 roku i leży na tutejszym cmentarzu. Ponieważ w tym grobie została też pochowana w 2016 roku Lucyna Dacko, starsza siostra s. Goretti, 20 maja br. zostaną w nim złożone w urnie prochy śp. naszej Zmarłej Siostry.

 

 

Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. więcej

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close